poniedziałek, 12 maja 2014

The Black Keys - "Turn Blue" (2014)



Mimo wielu płyt w dorobku i całkiem ładnego stażu to zespół The Black Keys jest moim nie aż tak dawnym odkryciem. Płyta "El Camino" ze świetnym signlem "Lonely boy" czy "Little Black Submarines" jest ostatnio numerem jeden u mnie, lecz w walce o to miejsce musi rywalizować z najnowszym albumem zespołu czyli "Turn Blue". Dziś premiera, a wiadomo, że w Internecie wszystko jest wcześniej, więc słucham już tego dzieła od odbrego tygodnia i nie mogę przestać.

Przedpremierowo zespół wypuścił dwa numery. "Fever", który jest singlem i tytułowy "Turn blue". Pierwszy numer jest mocno w klimacie kawałków z "El Camino" co jest zdecydowanym plusem. Chwytliwy refren, genialny motyw przewodni na klawiszach, nie można nie polubić tego numeru bo noga aż sama tupta do tej muzyki. "Turn blue" natomiast jest według mnie bardzo czilowym numerem. W dużej mierze spowodowane jest to delikatną gitarą i bujającym klimatem, który towarzyszy przez cały utwór. Nastrój z "Turn blue" jak na tytułowy kawałek przystało będzie towarzyszył przy dalszych numerach z tejże płyty.

Otwierający album kawałek "Weight of Love" jest numerem kompletny. Trwa prawie 7 minut ale jest w nim wszystko to co powinien mieć dobry kawałek na początku płyty. Jest delikatne wejście, są świetne gitarowe solówki i nie męczące zwrotki, które tak naprawdę są tylko tłem dla całej muzyki, która wysuwa się na pierwszy plan. Nie można było lepiej rozpocząć nowej płyty. Drugi numer w kolejce to "In time", który rozpoczyna się delikatnymi chórkami, po których wchodzi lekko falsetowy wokal Dana Aurebacha. Numer bez specjalnej historii, dobry do posłuchania, a w głowę zapada głównie gitarowy riff. "Year in review" jest kolejnym numerem utrzymanym we w miarę spokojnym klimacie, nie znajdzie się tu miejsce na jakąś większą oryginalność. "Bullet in the brain" na początku sprawia wrażenie jakby numer miał być delikatną pół-akustyczną balladą, lecz po lekko mylącym wstępie rozpoczyna się prawdziwa zabawa. Znowu fajny motyw na gitarze i szybki refren po nieco ospałej zwrotce, która jednak mimo normalnego tempa daje apetyt na mały szał w refrenie. "Waiting on words" jest trochę moim faworytem na tej płycie. Pierwsza prawdziwa balladka z tekstem o rozstaniach i trwającym uczuciu. Wartym podkreślenia numerem jest "10 Lovers", również z gatunku spokojniejszych ale gitarowy motyw przewodni niszczy!  Numerem, który kompletnie różni się od całej reszty jest zamykający kawałek "Gotta get away". Czyżbym nawet trochę country słyszał? :) Fajny, typowo amerykański klimat. Będę puszczał w aucie przemierzając autem całe Stany!

Od płyty nie mogę uwolnić. Doceniam fakt, że w dobie albumów po 9 utworów, ten ma 11 co jest ładnym wynikiem. Klimat płyty określiłbym raczej jako melancholijny. Pewnie ma to jakiś związek z rozwodem wokalisty. Da się to z łatwością zauważyć w tekstach. Nie mnie oceniać. Tak czy siusiak taki nastrój na płycie bardzo mi się podoba i zazdroszczę tym, którzy będą mieli okazję zobaczyć ich na Openerze. Ja natomiast będę polował na nich gdzieś w USA bo wyjazd coraz bliżej.

Ocena: 8/10