czwartek, 11 sierpnia 2016

OFF się starzeje, a ja razem z nim.



Tak jest, nie mylę się. Odwołuję OFF Festival 2016. Właściwie to sam się odwołał, a w zasadzie to tylko kilka zespołów oraz 2 z 3 headlinerów. Pytanie tylko czy warto opierać relację / recenzję OFFa na koncertach, które się nie odbyły? Chyba nie. OFF to nie Opener i pewnie wiele osób było zasmuconych z powodu braku występu, któregoś z artystów ale za niego były inne równie fajne zespoły. Właśnie to jest bezbłędne w OFF Festivalu. Ponad 70 wykonawców, a znasz może... 10.. z nazwy. To zawsze była mocna strona tego festu, jedziesz na niego i nie wiesz czego się spodziewać. Piszę to oczywiście ze swojej perspektywy :-)

A jak było w tym roku? Dużo elektroniki.... oj dużo. A czego za mało? Mało polskiej muzyki.... ale takiej... fajnej. Wiem, że OFF to OFF no ale polska muzyka idzie w coraz lepsze rejony jak informuje nas Gazeta Magnetofonowa, ale w Katowicach jeżeli była to zazwyczaj bardzo niszowa i w godzinach "porannych" czyli od 15 do 18 gdy na festiwalu oprócz bandów byli w głównej mierze organizatorzy i wolontariusze. Nie liczę tutaj występu Brodki, Kalibra czy zespołu Syny.

Czytałem artykuł, że festiwalowicze starzeją się razem z festiwalem. To była moja 8 edycja OFF Festivalu, zauważam zmiany na terenie, w zamyśle itp. ale również zauważam zmiany w swoim podejściu. Coraz rzadziej sprawdzam kto gra i co gra, bardziej skupiam się na tym, że spotkam się z przyjaciółmi, z którymi widuję się tylko wtedy, że miło spędzę czas i że przy okazji posłucham muzyki. Koncertów słucham zazwyczaj z daleka, często na siedząco (nie licząc Kiasmos, bo byłem przy barierkach). Dlatego i w tym roku podszedłem z lekkim dystansem.

Piątek był takim dniem zapoznawczym. Na początek trafiłem na koncert Clutch. Dobre gitarowe granie. Jeden z niewielu zespołów, którego słuchałem przed festiwalem i coś tam już znałem. Pod sceną była dobra zabawa, ale równie dobrze słuchało się tego z tyłu. Moją uwagę przykuł również zespół Sleaford Mods z UK, który dawał fajne show. Te "rapsy" kojarzyły mi się z piosenką "Parklife" zespołu Blur. W sumie, nie wiedziałem o czym nawijają, ale ten brytyjski akcent rozkładał mnie na łopatki i było naprawdę dobrze. Z ciekawości wybrałem się na koncert Brodki. Może trochę bardziej z chciwości. Bilety na jej koncerty chodzą po ponad 100 złotych, więc można było zobaczyć czy warto.... "Clashes" to dla mnie trochę przekombinowana płyta, a koncert w porównaniu do "Grandowych" wydawał się nudny. Przemieściłem się więc na scenę Trójki gdzie grał Napalm Death, a tam już czekał konkretny rozpierdziel. Chłopaki roznieśli scenę, ale czego innego można było się spodziewać po pionierach grindcore'a? Deszcz, który chwilę później nawiedził Trzy Stawy wypłoszył nas do hostelu i przegapiliśmy koncert Devendry, czego trochę żałuję. Ale to jest właśnie to "starzenie się".

Sobota miała zacząć się od koncertu zespołu Rysy, ale niestety.... kolejka do wejścia i trzepanie wszystkiego na bramkach spowodowała, że zdążyliśmy chyba na ostatnie dźwięki. Trudno, szybko udaliśmy się na występ Taxiwars. Było baardzo dobrze. Fajny wokal w połączeniu z perkusją, kontrabasem i saksofonem. Energia, która strzelała na wszystkie strony. Można było się poczuć jak na fajnym jamsession. Islam Chipsy było słuchane z leżaka i brzmiało naprawdę dobrze, ale gdy później w zastępstwie zagrali drugi swój występ to już jakoś mniej mi się podobało. Basia Bulat, na którą bardzo liczyłem zagrała... tak sobie. Myślę, że gdybym został dłużej niż byłem to bym się trochę nudził. Jambinai, który był okrzyknięty rewelacją festiwalu, dla mnie był przerostem formy nad treścią. Nie wiem, chyba mimo starzenia się, nie dojrzałem do takiej muzyki. W sobotę najbardziej czekałem na GusGus. Islandzka muzyka jest zawsze na pierwszym miejscu. Ludzie mówili, że po co iść skoro oni tak często grają w Polsce? No właśnie... GusGus to taki zespół, na który pewnie nie wydałbym 80 złotych, więc chętnie zobaczyłem ich na OFFie i.... bawiłem się świetnie. Polecam każdemu, kto lubi lajtową elektronikę.

Niedziela... zawsze najtrudniejszy dzień na OFFie. Organizm już trochę zmęczony, myślami już w domu... najchętniej spędzałbym go na leżaku. Tak było w tym roku :-) Widziałem kawałek Kero Kero Bonito, które bardziej kojarzyło mi się z japońskimi "kawai" niż z brytyjskim popem, ale gdyby zmienić wokal, to naprawdę mogłoby być nieźle. Trochę przypominali mi Chvrches. Później poszedłem dopiero na występ Daniela Avery... czułem się jak w jakimś klubie, gdzie wszyscy są naćpani. Było spoko przez 10 minut, ale potem było już baaardzo monotonnie. Może gdyby nie zmęczenie i zimno (13 stopni, a ja w krótkich spodniach.. brawo) to bawiłbym się lepiej. Koncert na który czekałem, czyli Kiasmos, był bliski olania przeze mnie.... brak sił dawał się we znaki. Na szczęście zostałem i wiem, że żałowałbym ogromnie gdybym szybciej wyszedł. Ólafur i Janus dali baaaardzo dobry występ. Ale nie od dziś wiadomo, że obydwoje sa gwarancją klasy. Jedynym minusem podczas ich koncertu mogłaby być publiczność. Brak żywiołowych reakcji trochę negatywnie mógł wpłynąć na odbiór ich koncertu.

Generalnie jak co roku nie jechałem z nadziejami. Co ma być to będzie. Tak było też tym razem. Edycja jak jedna z wielu. Nie wyróżniła się niczym specjalnym, no może odwołanymi koncertami, ale to nie wina Rojasa. Publiczność jak to na OFFie... kolorowa i barwna, oryginalna i zaskakująca. Spokojnie chodząc po Katowicach można było zgadywać, kto jest na OFFie, a kto nie i to nawet nie patrząc na opaski. Taki już urok tego festiwalu. Cieszy to, że mogłem spotkać się ze swoją festiwalową ekipą i w sumie to się najbardziej liczyło. Mogę śmiało powiedzieć, do zobaczenia za rok.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz